Co-living w praktyce

Rozstaliśmy się niedługo po moim przeskoku z Malty do Walencji, gdy mentalnie przygotowywałem się do pierwszego doświadczenia co-livingu. W miasteczku Xabia (a w zasadzie wg lokalnych to Javea), położonym 100 km na południowy-wschód od Walencji, zgodnie z planem znalazłem się parę dni później tj. 14. listopada.

Alicante

Zanim jednak to nastąpiło, byłem zmuszony uciekać pośpiesznie z Walencji przed stadem kibiców (ponoć circa 100 tys.), którzy na weekend 11-12.11 zaczęli ściągać na wieńczący sezon motoGP wyścig w Walencji. Wiele osób pewnie o motoGP nie słyszało, bo odpowiednika Roberta Kubica nigdy tam nie mieliśmy. Mi coś tam kiedyś o uszy się obiło, że coś takiego istnieje. Jednak kiedy, gdzie i tak dalej są te wyścigi rozgrywane, zielonego pojęcia nie miałem, aż do momentu gdy zacząłem dociekać, dlaczego za kolejną noc w hostelu muszę zapłacić trzy razy więcej niż za poprzednią.

Tarryn, Nowozelandka, mieszkająca na co dzień w Barcelonie, z którą dzień wcześniej zwiedzałem Walencję, poradziła mi, że taniej będzie pojechać do Alicante i tam przeczekać weekend. Walencja mi się bardzo podobała, a jeździć się wcześniej najeździłem. Z drugiej strony niczego konkretnego przeciwko kolejnemu miejscu nie miałem, a imperatyw oszczędzania wagą dorównuje “nie zabijaj!”. Wsiadłem więc w pociąg.

Alicante okazało się miastem podporządkowanym turystyce, jednak raczej spokojnym, przynajmniej o tej porze roku. Poza jedną wysoką, dominującą nad miastem, ufortyfikowaną górą, raczej pozbawione elementów szczególnych. Mnie to wszystko już raczej mało obchodziło. Są ludzie, którzy ciągle zwiedzając, oglądając, bardzo aktywnie poznając miasta, pozostają w podróży długie miesiące albo i nawet lata. Ja dzięki ostatnim dwóm miesiącom dowiedziałem się, że miesiąc-dwa kompletnie mi wystarcza. Na dodatek moją głowę rozpalała już myśl, jak to będzie wspólnie mieszkać w razem z kilkunastoma innymi osobami w SunAndCo.

Co-living

Idea prosta. Pokoje różne - prywatne lub współdzielone. Do tego przestrzeń wspólna. W wersji minimalnej kuchnia, jadalnia i coś bardziej do relaksu z kanapą i fotelami. Każdy śpi, gotuje, pracuje oraz odpoczywa jak chce i kiedy chce, jednak łatwo się zorganizować, aby coś porobić wspólnie.

W co-livingu połączonym z co-workingiem dochodzi jeszcze jakieś cichsze miejsce do pracy. Czasem przestrzeń co-workingowa jest zintegrowana z tą życiową, a czasem oddalona o parę minut spacerem. Na ogół te co-livingowe twory to efekt ewolucji z innych pokrewnych form typu hostele, pokoje, apartamenty. Właściciele starają się stworzyć miesjca jak najlepiej dopasowane do potrzeb gości, a goście pojawiają się coraz nowi, bo rynek pracy coraz większym rzeszom ludzi umożliwia łączenie przemieszczania się i pracowania. Są więc głównie właściciele e-sklepów, freelancerzy lub pełnoetatowi pracownicy pracujący zdalnie, ale też ci którzy zrobili sobie paromiesięczno przerwę od pracy.

A jak w praktyce? Dla mnie wyśmienicie.

Aktualnie mieszkam w czteroosobowym pokoju i choć mógłbym w dwuosobowym lub prywatnym, to nie czuję takiej potrzeby – pokój służy mi tylko do spania, a cały czas w zasadzie spędzam w różnorodnej przestrzeni wspólnej. To trochę tak, jakby wziąć mieszkanie ze sporym salonem/gabinetem do pracy i pomnożyć przez trzy, żeby tych 15 mieszkańców (tylu jest średnio) mogło się rozejść po mieszkaniu, obstawiając wedle potrzeby chwili biurka, kanapy i stoliki. Czasem więcej osób chilluje, czasem jest nastrój bardziej do pracy. Świetne jest jednak to, że gdy chce się pracować, zawsze ktoś inny też pracuje i roztacza wokół siebie aurę skupienia. Gdy się wstanie od pracy i ma się ochotę pogadać, to na pewno znajdzie się też ktoś, kto robi coś mniej absorbującego i będzie otwarty na pogawędkę. Zawsze spotka się parę osób na śniadaniu i zawsze ktoś pije wino wieczorem. Dosyć proste, dosyć oczywiste, działa.

Zarazem nie chodzi mi tutaj o roztaczanie utopijnej wizji, bo nie uważam, że co-living jest rozwiązaniem na każdą okazję i na wszelkie potrzeby ludzkie. Jednak w wielu sytuacjach, a szczególnie teraz dla mnie, wydaje się być lepszy niż cokolwiek. Myślę sobie też, że może być interesującym rozwiązaniem dla osób, które nie chcą się przełączać zero-jedynkowo między intensywnym pracowaniem i stuprocentowym turyzmem. Zresztą zaglądają tutaj też ludzie zwykle pracujący stacjonarnie, którzy namówili pracodawcę na tydzień - dwa odświeżenia. Na pewno mają tu więcej okazji to rozrywki, ale raczej nie stoi to w konflikcie z pracą, bo pełno zachwytów, że ludziom udaje się tutaj zrobić coś do czego się długo zbierali lub po prostu ich produktywność skacze do góry.

A ja?

Podobnie ze mną, czuję że jest to świetne miejsce, w którym mogę wiele rzeczy przemyśleć i odpowiedzieć sobie na wiele pytań, które w między czasie nagromadziły się w mojej głowie. Dzięki bardzo różnorodnemu, narodowo i zawodowo, środowisku uczę się wielu rzeczy - profesjonalnie, ale też po ludzku. Nie bez znaczenia jest dla mnie fakt, że w domu obowiązuje język angielski. Przedłużam więc mój pobyt i zamiast do końca listopada, będę tu niemalże do świąt.

Trzymajcie się!

P.S. Tak, zdjęcioszki.

1_alicante_mountainuntain.jpg Alicante - góra.

2_alicante_from_mountain.jpg I z góry.

3_javea_window_patio.jpg Widok z mojego łóżka na patio.

4_javea_common_space.jpg Hol zaaranżowany na przytulną przestrzeń wspólną. Jeśli ktoś ciekaw jak wygląda reszta domu to odsyłam na stronę Sun and Co., wszystko tam prawdziwe.

5_javea_market_hoop.jpg Plac 100 metrów od domu z tablicą do kosza (tak, jest tam gdzieś) lub raz w tygodniu targ.

6_javea_lighthouse.jpg Widok z czubka półwyspu w stronę lądu na miasteczko i otaczający je płaskowyż…

7_javea_lighthouse2.jpg …oraz na drugą stronę zatoki, tego dnia wiało.

Written on November 26, 2017